Siedzimy w ogródku małego bistro. Jest ciepły wieczór i palą się świece na stołach. Jakimś cudem udało nam się rozlokować dzieci u sąsiadów i mamy rzadką, spontaniczną chwilę dla siebie. Nagle przy naszym stoliku zatrzymuje się jakaś pani: „Jesteście taką piękną parą, czy zamierzacie spędzić razem całe życie?”.
Gdy wielkimi krokami zbliża się dziesiąta rocznica naszego małżeństwa takie pytanie wydaje się zaskakująco dziwne. „Przecież już spędzamy razem całe życie” odpowiadam jakoś bez sensu. Chciałam dodać, że przecież jesteśmy już długo małżeństwem, mamy piątkę dzieci, ale pani tylko się uśmiechnęła i odeszła. Właściwie było to bardzo miłe, nagle zdać sobie sprawę, że w oczach innych ludzi wciąż wyglądamy na młodą, zakochaną parę.
A czy tak nie jest? Miłość tak bardzo zmienia się w czasie, dojrzewa. Jak wino, które, gdy jest świeże, uderza do głowy, ale głębi smaku nabiera dopiero potem. W małżeństwie przeżyliśmy razem różne chwile, także te trudne, gdy wyczerpanie, codzienne troski i głupie zranienia brały górę nad otwarciem się na siebie nawzajem. A jednak teraz, gdy zbliża się taka okrągła rocznica mam poczucie ogromnej pełni i wzajemnego zrozumienia, które nie potrzebuje już słów ani wyjaśnień. Z tej pełni mogę już tylko dawać, czując jednocześnie, że druga strona nie zabiera mi niczego, ale obdarza sobą równie obficie. I to właśnie teraz, gdy różne wyzwania i trudności piętrzą się wokół nas, co najczęściej nie sprzyja jedności, a raczej rodzi wiele nieporozumień. Doświadczenie takiej miłości, zwłaszcza w chwilach tak trudnych, jest po prostu łaską, która sprawia, że wszystkie kłopoty bledną.
Zastanawiam się czasem skąd się to bierze? Oprócz oczywistej dla wierzącego odpowiedzi, że jest to łaska pochodząca od Boga. Ale metafizyczne źródło doświadczenia pełni miłości, nie wyklucza wcale także ludzkich czynników, które na nią się w danym momencie życia składają. Mam świadomość, że przed nami jeszcze wiele lat wspólnego życia, trudów i wyzwań, które mogą nas postawić przed różnymi konfliktami i nie zawsze poczucie tej pełni będzie tak łatwo dostępne jak jest teraz. Tym bardziej więc, zrozumienie owych ludzkich czynników, które prowadzą do doświadczenia jedności małżeńskiej jest tak bardzo ważne, by, gdy tego chwilowo zabraknie, móc wrócić do owych podstaw.
Wydaje mi się, że to, co jest tak niezmiernie jednoczące w małżeństwie, to pewne wyzwolenie od przeszłości, od swoich rodzin pochodzenia. I nie chodzi oczywiście o wyzwolenie w sensie jakiegoś zerwania, ale o wyzwolenie emocjonalne, w którym stajemy się wolni od tego, co się wydarzyło w przeszłości. Wolni także od relacji, które w rodzinach pochodzenia wiązały nas w sposób, który wciąż budził w nas oczekiwania, że ta miłość – rodziców czy rodzeństwa – wciąż jest nam potrzebna. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie jest, ale mam na myśli pozbycie się niezdrowego poczucia przywiązania, oczekiwania, że ta miłość uzupełni jakiś brak, jakąś emocjonalną pustkę. Tak nigdy nie jest – miłość nie może być tylko wypełnieniem; nie jest dobrze łaknąć miłości innych ludzi – szczególnie rodziców, jako potwierdzenia racji własnego bytu. Nie tylko dlatego, że ta miłość nigdy nie będzie w tym sensie wystarczająca, ale także dlatego, że takie pragnienia czy oczekiwania oddalają nas od własnego małżonka. Jeżeli mamy być jednością, żadne z nas nie powinno oglądać się wstecz, łaknąc i pragnąc czegoś, co w oczywisty sposób i tak nie może już dać zaspokojenia. Nieważne jakie te relacje z rodziny pochodzenia były – lepsze czy gorsze – one już nie powinny nas wiązać. Powinny być dla nas tylko wezwaniem do dawania miłości tym, od których sami nie powinniśmy jej już oczekiwać. Każde z nas przeszło już, mam poczucie, taką drogę. Drogę akceptacji własnej rodziny taką, jaką jest, ze wszystkimi skazami. To jest trudna droga, czasem droga walki wewnętrznej albo nawet bezpośredniej konfrontacji z osobami, z którymi wiążą nas tak silne więzy. To jest trudne, ale potrzebne. Łuski opadają z oczu, prawda widziana w pełnym świetle boli. Ale też wyzwala. Dopiero teraz możemy być już tylko dla siebie, bez złudzeń, że ktoś inny niż małżonek nasyci nasze pragnienie miłości.
Ale nie tylko wyzwolenie od rodziny pochodzenia jest potrzebne w doświadczeniu jedności małżeńskiej. To jest także – w tajemniczym sensie – wyzwolenie od własnych dzieci. I tutaj wielodzietność jest czymś, co może szalenie pomóc. Gdy rodzi się pierwsze dziecko, często staje się ono dla swoich rodziców – najczęściej matek – całym światem. Ale mając kilkoro dzieci trudno każde z nich uważać za cały swój świat. Może to być dla niektórych szokujące, ale uważam, że do własnych dzieci trzeba mieć po prostu trochę – a nawet więcej niż trochę – dystansu emocjonalnego. Nie chodzi wcale o to, żeby mniej je kochać, wręcz przeciwnie. Pewien dystans, spojrzenie na dzieci jako na dar, który jest nam dany tylko na jakiś czas, pozwala uwolnić się od poczucia, że ja, jako człowiek, w jakikolwiek sposób zależę od moich dzieci. Tak naprawdę dopiero wtedy mogę je kochać prawdziwie, gdy przestanę czuć, że moje życie od nich jakkolwiek zależy. Cieszę się ich radościami, smucę się ich troskami, ale w głębi pozostaję sobą. I umiem się cieszyć własnym szczęściem, nawet gdy moim dzieciom jest trudno. Taki emocjonalny dystans tak naprawdę pomaga mi uszanować też ich odrębność, ich godność jako ludzi, którzy w swej najgłębszej istocie nie są ode mnie zależni. Wiem też, że ja jako osoba pozostaję od nich niezależna i nawet gdy odejdą, będę mogła dalej być szczęśliwa. Ta wolność od własnych dzieci kieruje mnie ku mojemu mężowi. Możemy doświadczać razem pełni miłości wtedy, gdy obydwoje wiemy, że to my, a nie dzieci, jesteśmy dla siebie najważniejsi.
I jeszcze coś. Doświadczenie jedności małżeńskiej jest nierozerwalnie związane z wspólnym przeżywaniem intymności. Możliwe, że są białe małżeństwa, które doświadczają jedności, ale my akurat jesteśmy w tym wymiarze aż nazbyt ludzcy… I tu muszę bez zbytnich ogródek przyznać, że dla mnie bliskość fizyczna jest czymś, co domaga się takiej naturalności i spontaniczności, że nie umiem tego pogodzić z jakąkolwiek formą antykoncepcji. Ze względów etycznych i tak nie zamierzamy stosować jakichkolwiek sztucznych metod (choć przyznam, że niezależnie od etyki, ich sztuczność jest czymś, co właśnie budzi mój sprzeciw jako forma ograniczenia, coś anty-naturalnego), ale nawet stosowanie tych naturalnych – ze słabym zresztą powodzeniem – budziło we mnie zawsze jakąś nieokreśloną niechęć ze względu na ograniczenie naturalnego i spontanicznego pragnienia bliskości. Nie, żebym sądziła, że jest w tym coś obiektywnie niewłaściwego, w wielu sytuacjach życiowych jest to często konieczność. Na razie mamy tę łaskę, że nie musimy się martwić zbyt dużą rodziną i to czyni naszą intymność tak żywą i spontaniczną i pozbawioną ograniczeń, że daje to ogromne poczucie radości i spełnienia. I nie da się ukryć, że ma to ogromny wpływ na poczucie spełnienia w całości małżeńskiego życia.
II część: Ty i ja. Przyjaźń
Pingback: Ty i ja. Przyjaźń | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. Przyjaźń | PIUM.pl
Pingback: Ty i ja. Więź | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. Więź | PIUM.pl
Pingback: Ty i ja. Czas | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. Odpowiedzialność | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. Czas | PIUM.pl
Pingback: Ty i ja. Kryzysy | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. W Chrystusie | TU I TERAZ
Pingback: Ty i ja. Idziemy ścieżką | TU I TERAZ