Niesamowity jest ogrom miłości jaka zalewa mnie gdy patrzę w granatowe oczy mojego nowonarodzonego dziecięcia. Za każdym razem – a było tych „razów” już pięć – mnie to zaskakuje. I tym razem kiedy patrzę na moją małą córeczkę myślę o tym, jak bardzo pragnę aby była w naszej rodzinie szczęśliwa. Przypomina mi to jednocześnie, że ta sama myśl towarzyszyła mi, gdy urodził się mój pierwszy syn.
I nagle czuję ukłucie. Przez moje myśli przebieg jakiś cień, jakby poczucie porażki.
Nie, nie sądzę przecież, że moje starsze dzieci są nieszczęśliwe. W gruncie rzeczy jestem przekonana, że są bardzo szczęśliwe. Ale to wspomnienie moich nadziei młodej matki, tak nagle znów obudzone przez spojrzenie na to moje małe dziecię u progu życia, jest w jakimś stopniu bolesne. Zdaję sobie bowiem sprawę, że ta nadzieja – że oto ja, matka, uczynię moje dziecko szczęśliwym, jest złudna. Nie tylko dlatego, że nie mam kontroli nad życiem, które niesie z sobą różne wydarzenia, ale także dlatego, że jako matka jestem bardzo ułomna i moje wielkie plany, które niegdyś miałam w wielu aspektach się nie urzeczywistniły. I teraz nie mam już tych złudzeń, że o wszystko zadbam, że przed wszystkim moje dziecko ochronię. Stąd to ukłucie. Stąd cień, który to uczucie nagle przywołało, jakby z innego życia.
Myślę o tym jak bardzo się zmieniłam przez te lata. A jednocześnie wiem, że to co wydawałoby mi się kiedyś moją porażką, moją słabością, niezdolnością do bycia idealną matką, jest w gruncie rzeczy łaską.
Czy bowiem naprawdę moim głównym celem jako matki jest uczynić moje dzieci szczęśliwymi? Pytanie o cel wychowania zadaję sobie często. Pamiętam jak rozmawiałam z psychologiem, prowadzącym świetne warsztaty dla rodziców, który powiedział, że we wszelkich kłopotach wychowawczych ważne jest wracać do tego pytania – które w gruncie rzeczy niewiele osób sobie zadaje, bo pytanie o cel wychowania pomaga nam znaleźć środki wychowawcze odpowiednie do zrealizowania celu. Czy moim celem jest zatem uczynić moje dzieci szczęśliwymi? A co w takim razie znaczy szczęście? A może, jak zdarzyło mi się usłyszeć na warsztatach, moim celem jest aby moje dzieci zrealizowały swój życiowy potencjał? A może chcę wychować je na dobrych ludzi? Przecież wszystko to zdają się być całkiem dobre cele.
Myśl, że pragnę aby moje dziecko było szczęśliwe – zwłaszcza gdy patrzę na nie gdy jest tak maleńkie i całkowicie ode mnie zależne – jest całkiem naturalna. A jednak uczynienie mojego dziecka szczęśliwym wykracza poza moje możliwości jako matki.
Co zatem mogę?
Mogę się oczywiście starać osiągnąć wszystkie te cele – włożyć w to swój wysiłek i to już jest wartość. Ale myślę, że to co najważniejsze, to mogę powierzyć moje dzieci Panu. Mogę je oddać Bogu. I to nie tylko w znaczeniu powierzenia ich Jego łasce – choć to w sumie najważniejsze. Ale ważne jest to także z punktu widzenia mojej psychiki – powierzenie ich Bogu oznacza dla mnie bowiem oddanie kontroli nad życiem moich dzieci – skoro one do mnie nie należą, to nie ja będę decydowała o ich życiu. Ich przeznaczeniem jest wzrastać ku Bogu, jako temu, który jest ich Ojcem, aby swoim życiem wypełniły Jego wolę.
I tylko tyle mogę. Przynajmniej na początek.
A potem… potem zaczyna się prawdziwe wyzwanie wychowywania dzieci w wierze, co oznacza nie tylko nauczenie ich – tak zwanej – religii, ale przede wszystkim doprowadzenie ich do osobistego spotkania z Panem – poznania Go jako Tego, który ich miłuje i wkracza w ich życie.
Pragnę, aby te cudownie głębokie, granatowe oczy mojej córeczki umiały dostrzec Tego, który znał ją zanim ukształtowała się w moim łonie i który ukochał ją odwieczną miłością (Jr 1,5; 31,3).
być
zanurzam się w wejrzeniu granatowych oczu które
pierwszym spojrzeniem ogarniają świat
w nich
niezmierzona głębia istnienia wolna jest
od wielopłaszczyznowej formy
tego świata
to być
(całkowita antynomia nie być)
jest czystsze od kryształu
nie rozproszone w lustrze
pojęć
kłamstw
które odrywają od dojmującej
przenikającej do mitochondriów
szpiku
prawdy istnienia
gdzie zapisane DNA
Stwórcy
w oczach
dziecka