Dawno nic nie pisałam. Może dlatego, że nie czuję jakoś potrzeby włączania się w nurt dyskusji na temat pandemii, a jednocześnie trudno napisać coś, co zupełnie pominęłoby ten temat, szczególnie w obliczu niemożności uczestniczenia we Mszy św.
To oczywiście rodzi tęsknotę, pragnienie by nareszcie móc znów tak po prostu pójść do kościoła i cieszyć się obecnością na Mszy. W tym wszystkim zupełnie nowej barwy nabrały dla mnie słowa Chrystusa, że „zabiorą im Pana Młodego, a wtedy, w ów dzień, będą pościć”.
I chyba rzeczywiście przyszedł czas prawdziwego postu. A jednak kiedy dotyka nas pozorny brak Boga, jednocześnie jest On bardziej obecny niż kiedykolwiek wcześniej. A może nie tyle bardziej. On po prostu jest. To uczucie Jego trwałej obecności tak bardzo do mnie przemówiło, gdy wybrałam się na chwilę adoracji w ciemnym, niemal pustym kościele w Wesołej. Jasna, oświetlona Hostia skryta w monstrancji na tle intensywnie kolorowych, choć ciemnych, fresków Nowosielskiego w swym milczeniu była tak bardzo wymowna. Cały świat miotający się w spazmach strachu pozostał gdzieś na zewnątrz za zamkniętymi drzwiami, a tu w tej ciszy i ciemności był On, tak samo trwały i niezmienny jak we wszystkich innych momentach historii – w czasach zaraz, wojen, zamętu. Ten cichy szept Ja jestem rozbrzmiewa zawsze, w szumie wiatru, w śpiewie słowika, w trzasku suchych liści. Wystarczy przez moment po prostu być, oderwać się od lęku, podniecenia, pragnień, zmęczenia i wszystkiego, czemu tak bardzo oddajemy się na codzień, by ten szept do nas dotarł. By usłyszeć w ciszy serca wezwanie miłości Tego, do którego tak bardzo teraz tęsknimy.