Powoli zbliża się jesień, jeszcze niby nie, długie dnie wciąż spędzamy na dworze, ale poranki są już chłodne, barwa wieczornego światła nie ozłaca już drzew, a przekraczająca nasze możliwości przetworzenia ilość grzybów w ogrodzie i zaraz za płotem jest znakiem samym w sobie. Moje myśli coraz bardziej ciążą ku zimie, gdy narodzi się nasze szóste dziecko, pomału zaczynam przygotowania, przeglądam stosy już mocno zużytych przez rodzeństwo ubranek i zastanawiam się jak to będzie. I choć tyle razy już przez to przeszłam, to wciąż mnie to zaskakuje – kim będzie ten nowy człowiek, co z sobą przyniesie. Każde z naszych dzieci wniosło w nasz dom coś nowego, innego, zawsze ubogacając go w sposób, który pozostaje dla mnie nieprzenikniony. I choć gdzieś z tyłu głowy czai się myśl o trudzie opieki nad malutkim dzieckiem, o konieczności pogodzenia potrzeb tak wielu już małych ludzi, to jednak czuję się o wiele bardziej zaintrygowana niż przestraszona tą perspektywą. Tajemnica tak nagle zrodzonej miłości do kogoś tak nieznanego, nowego, czasem nawet trudnego – jak to możliwe, że w jednej krótkiej chwili mój byt jako kobiety po raz kolejny oddaje się tak całkowicie komuś, kto pojawia się właściwie nagle, bez uprzedzenia? Każde z naszych dzieci jest darem tak wielkim, tak przemieniającym i ubogacającym nasze życie, że trudno mi sobie nawet wyobrazić kim bylibyśmy bez nich. I choć czasem, tak jak dziś, przytłaczają mnie ciężary dnia codziennego i pozwalam sobie na chwile łez, to może paradoksalnie te chwile umacniają mnie w poczuciu, że niczego nie żałuję. Czymże są te ciężary w porównaniu z obfitością uczuć, chwil radości i śmiechu, piękna, momentów zwykłego bycia razem?