Macierzyństwo: kawa

Poranki i wieczory bywają najtrudniejszymi momentami dnia w dużej rodzinie (pewnie nie tylko w dużej…). Konieczność synchronizacji działań i jednoczesnego zadbania o siebie/dzieci/dom/zwierzaki sprawia, że czas zdaje się pędzić z prędkością światła, a zadań do wykonania wcale nie ubywa. Dla mnie szczególnie dwa dni w tygodniu są trudne, gdy mój mąż wychodzi na tyle wcześnie, że w całym tym harmidrze jestem zdana wyłącznie na siebie. Wiem już, że absolutne pierwszeństwo należy się mnie samej – opanowałam do perfekcji to, by błyskawicznie ubrać się i zjeść, zanim mój rozwścieczony głodem żołądek zaprotestuje przy kolejnym „siusiu”, „chcę truskawki”, „zimno mi”, „czy mogę jeszcze poleżeć”, „nie idę dziś do przedszkola” albo innym takim wezwaniu. Z tym zjedzeniem to co prawda nie zawsze się udaje, ale wciąż dzielnie próbuję. Nasz zwyczaj zjadania na śniadanie zawsze owsianki albo kaszy jaglanej z najróżniejszymi dodatkami nieco ułatwia przygotowania, a zarazem czasem skutkuje tym, że każde z piątki dzieci wybiera sobie inne dodatki i gdy lista produktów, które muszę wyciągnąć z szafki przekracza już pewien poziom – sos z mrożonych truskawek; morelki suszone, które trzeba pokroić; orzeszki laskowe koniecznie posiekane; poproszę figi; a ja chcę mleko; a teraz jeszcze trochę miodku; ale ja nie prosiłem o żurawinę, nie zjem tego – czuję coraz większą ilość spięć na synapsach, ale najczęściej jeszcze daję radę. W międzyczasie muszę jeszcze udobruchać trzylatkę, ktora dziś absolutnie nie chce iść do przedszkola i sześciolatka, który właśnie założył wczorajsze ubranie – poplamione od góry do dołu – i właśnie się zaparł, że się nie przebierze, bo on tylko w tej koszulce chce wyjść. Stos brudnych naczyń rośnie, a kasza sypie się obficie po podłodze, kątem oka zerkam tylko czy ktoś nie zdążył jej już nadepnąć i rozsmarować po parkiecie. Do całego tego szczęścia dołącza się zwierzyniec. Psy chodzą za mną krok w krok, patrząc sarnimi oczami czy nie zmierzam może w stronę ich misek, albo czy może jakimś trafem nie dam im wyjeść jakiejś niedojedzonej przez dzieci porcji. Żółw stuka głową w szybę i choć obowiązek jego karmienia należy do dzieci, to zawsze ja muszę zadać to sakramentalne pytanie kto dziś karmi żółwia i przypilnować czy na pewno biedak dostanie swoją porcję. Ale już szczytem jest kot, który opracował wprost mistrzowski chwyt zmuszania mnie do napełnienia miski, podchodząc do mnie cichaczem i gryząc mnie od tyłu w łydkę. I nawet pomimo tego, że robi to w gruncie rzeczy bezboleśnie, to kiedy właśnie jestem w ogniu biegania po domu, pozostaje to bardzo zaskakujące i nieprzyjemne. A że staram się nie ulegać tak bezczelnemu szantażowi, kocur powtarza co jakiś czas całą akcję, aż w końcu nie ulegnę. Na koniec całego tego zamieszania, gdy już wszyscy są nakarmieni/ubrani/wywiezieni do przedszkola zostawiam sobie ostateczną przyjemność, która staje się symbolem zakończenia mojej porannej walki o przeżycie. Przygotowuję sobie kawę, tym bardziej wymyślną, im cięższy był poranek. I tak było właśnie dziś. Zrobiłam sobie mieszankę mleka koziego z migdałowym z dodatkiem wanilii, bo same mleko migdałowe jest zbyt chude (jak robię z samego mleka migdałowego to zazwyczaj dodaję masło ghee z cynamonem i kardamonem, żeby kawa miała odpowiednią tłustość i kremowość), przygotowałam sobie do tego gorzką czekoladę i kiedy właśnie zmierzałam w stronę fotela, żeby rytuałem powolnego sączenia tego drinku zakończyć poranek, usłyszałam jak moja najmłodsza pociecha wykrzykuje „bapa”, co niezawodnie oznacza, że natychmiast musi usiąść na nocniczek. Przez ułamek sekundy czułam jak walczy we mnie przemożne pragnienie zignorowania tego zawołania i kontynuowania mojej sesji wyciszania się i odzyskiwania równowagi, ale oczywiście rozsądek i twarda rzeczywistość jak zwykle zwyciężyła i chwytając dziecię w locie pobiegłam do łazienki, gdzie przysiadając dla wytchnienia na bidecie (dawno już porzuciłam próby zachowania pozorów własnej godności), czekałam cierpliwie aż ona zakończy wszystkie swoje sprawy, podczas gdy w głowie wyobrażałam sobie tylko stygnącą kawę z opadająca pomału mleczną pianą. 

I kiedy w końcu udało mi się usiąść, stwierdziłam, że jedyne co mnie ostatecznie ratuje od popadnięcia w obłęd, to po prostu poczucie humoru i fakt, że, w oparach zapachu kawy i wanilii, w gruncie rzeczy cały ten poranek wydał mi się być wyjątkowo śmieszny. 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s