Na stole stoi jeszcze talerz pełen resztek świątecznych ciast, śniadaniowa miseczka z niedojedzoną owsianką i kilka bombek zrzuconych przez kota z choinki. Dzieci wyszły poszaleć na śniegu, mój malutki miesięczny chłopczyk śpi, postękując po cichu, co niezawodnie świadczy o tym, że nareszcie zapadł w głęboki sen, a ja siedzę w tej ciszy przerywanej tylko cichym mruczeniem dziecka, wpatrzona w zaśnieżone drzewa, rachując na plecach miejsca obolałe od ciągłego noszenia niemowlęcia. Spojrzałam dziś na siebie uważniej w lustrze i zobaczyłam podkrążone mocno oczy; zmęczenie świąteczną bieganiną i deficyt snu coraz bardziej się na mnie odbijają, a rażący blask śniegu razi mnie i sprawia, że bardzo chciałabym po prostu zamknąć oczy i zapaść w błogi stan nieświadomości.
A jednak ta bądź co bądź chwilowa cisza, zamiast uśpić, pomaga mi wydobyć z głębin uczucia, na których przeżycie na codzień nie bardzo mam czas. Dwa dni temu minął zaledwie miesiąc od porodu, a ja dopiero odnajduję się w tej nowej rodzinnej rzeczywistości. I to akurat w okresie Świąt. Trudno powiedzieć, żebym szczególnie intensywnie przeżyła tegoroczny Adwent w duchu oczekiwania na Narodzenie Zbawiciela; byłam bardziej zajęta narodzeniem własnego syna. A jednak właśnie w Święta mogłam się na chwilę zatrzymać i spojrzeć na wszechobecne obrazy Maryi z Dzieciątkiem i nagle uderzyło mnie to, że jednym z dwóch najważniejszych momentów historii, momentem w którym Bóg wkracza w historię człowieka, by ostatecznie ją przemienić, jest narodzenie dziecka i że w jakimś niepojętym sensie kobieta pochylająca się nad noworodkiem jest ośrodkiem tego wydarzenia. Ja też w tych świątecznych dniach po wielokroć pochylałam się nad noworodkiem. Nie jestem oczywiście Maryją, a mój syn nie jest zbawicielem świata, a jednak czuję, że jestem częścią owej tajemnicy i że rodząc dziecko – każde dziecko – rodzę je ku zbawieniu i ja też przemieniam ten świat. To we mnie jest zalążek całej tajemnicy ludzkości i całej tajemnicy zbawienia. Beze mnie – kobiety rodzącej i zmęczonej – nie byłoby nic, nie byłoby ludzi, nie byłoby Boga pomiędzy ludźmi. To ja na tych wszystkich obrazach pochylam się nad Dzieciątkiem, to ja jestem obolała po porodzie, niewyspana, to na mnie – kobietę z dzieckiem w ramionach – swój wzrok przez ostatnie dwa tysiące lat kierują wszystkie pokolenia (a choć mój dom jest o wiele wygodniejszy niż stajnia, to czasem bardziej nawet przypomina chlewik).

To utożsamienie wydaje się bardzo abstrakcyjne, ale w gruncie rzeczy jest całkiem rzeczywiste; skłonni jesteśmy umniejszać wagę narodzenia dziecka w skali świata – przecież to tylko dzidziuś, który zmienia co najwyżej życie naszej konkretnej rodziny. Może kiedyś, w dorosłości, coś osiągnie. Ale nie. Jego życie już teraz jest życiem w Chrystusie, z tym dzieckiem – z każdym dzieckiem – Chrystus rodzi się na nowo, a przyjmując to dziecko, przyjmuję Boga. A ten trud, którego doświadczam, te nocne pobudki, obolałe ramiona, i te emocje, ów lęk czy będę w stanie zadbać o każde z moich dzieci, złość, gdy nikt się nie słucha, a mi już brak siły – to wszystko nie jest jedynie obciążeniem, które samo w sobie nic nie wnosi i lepiej, żeby go nie było. To właśnie ten trud sprawia, że miłość wzrasta. Dzień przed Wigilią robiłam lukier czekoladowy do piernika i otwierając tabliczkę czekolady Wawla na opakowaniu pod nazwą firmy przeczytałam hasło reklamowe: Czujesz się dobrze, czynisz dobrze. I nagle uderzyło mnie jakie to bezwartościowe. Bo moja miłość jest największa wtedy, gdy jest najtrudniejsza. I nie jest to tylko prosty rachunek, w którym ilość zmęczenia przekłada się proporcjonalnie na wzrost miłości – to nie byłoby możliwe, bo jestem na to zbyt słaba, moja własna zdolność kochania jest zbyt mała i nędzna. Kiedyś, gdy było mi źle, przeczytałam w Liturgii Godzin antyfonę psalmu, która nagle uczyniła lekkim to, co przeżywałam: Ty, Panie, widzisz i trud i cierpienie Ps 10,14. Bóg widzi mój trud. Widzi mnie w moim utrudzeniu, a to nie cierpienie samo w sobie ma wartość, to Jego spojrzenie nadaje mu sens, to Jego spojrzenie zwielokrotnia moją miłość. Przyjmując trud, choćby zdawał mi się niepotrzebny i bezsensowny, pozwalam Jemu kochać przez siebie i dopiero wtedy uczę się wzrastać w miłości. I czasem gdy jest mi źle, gdy zastanawiam się czy naprawdę świat by się zawalił gdyby ten jeden raz moje dzieci się posłuchały i poszły spać wcześnie, to (no dobrze, pewnie by się nie zawalił) ta jedna chwila mojego zmęczenia nie jest bezwartościowa, o ile tylko uwierzę, że blask Jego spojrzenia nadaje jej wieczny sens.
W nocnej ciszy pochylam się nad swoim malutkim dzieckiem i choć nie widzi mnie nikt i nie uwiecznia mnie żaden malarz, to wiem, że On patrzy.
Piękne! Dziękuję.
PolubieniePolubienie