Ostatnio często przesiaduję na szkolnym korytarzu, jak pilna uczennica, którą kiedyś byłam. Ale teraz wcale się nie uczę. Spędzam czas na nieustannym gadaniu, co jest bardzo miłą odmianą po moim poprzednim wcieleniu grzecznej dziewczynki. I tym samym korytarz szkoły muzycznej, na którym na początku tego roku szkolnego zawstydzeni rodzice przesiadywali jak trusie, obawiając się przeszkodzić szlachetnym pedagogom w ich pracy, zamienił się pomału w szalenie ożywione miejsce. Najpierw w kilka mam (z którymi jak się okazało wiele mnie łączy – edukacja domowa, spojrzenie na świat i życie) zaczęłyśmy tworzyć towarzystwo, wybuchające salwami śmiechu zaraz pod pokojem nauczycielskim. Gdzieś w innym kącie ktoś zaczął śpiewać. A wczoraj babcia niejakiej Zosi, siedząca dotąd zawsze po cichu, puściła z youtube’a koncert Ralpha Kamińskiego na głośniku telefonu – na korytarzu szkoły muzycznej gdzie dzieci uczą się wykonywać utwory muzyki klasycznej! Paradne! Jednym słowem szkoła muzyczna ożyła towarzysko-rozrywkowym życiem rodziców i dziadków, dotąd smętnie czekających na swoje pociechy. Jeszcze tylko czekać aż urządzimy tam wspólną potańcówkę. Moja córka zeszła do mnie po lekcjach i skomentowała, że ja to mam lepiej niż ona, bo ona musi siedzieć i pracować na lekcji, podczas gdy ja mogę sobie gadać z mamą jej przyjaciółki.
No i nareszcie po latach, odwrócenie ról. Cóż za odkrycie, w wieku niemal pod czterdziestkę – przebywanie w szkole (muzycznej co prawda, ale jednak) może być całkiem wesołym doświadczeniem. I piszę to ja, mama ED, która swoje dzieci własną piersią szlachetnie ratuję przed szkołą systemową. No, ale z drugiej strony, gdyby nie to, że w takowej szkole spędziłam dwanaście lat swojego życia, to nie miałabym okazji teraz docenić ironii losu, polegającej na tym, że w średnim nieomal wieku rozrabiam na szkolnym korytarzu.
Może w ogóle macierzyństwo sprzyja pewnemu odwróceniu doświadczenia. Można nareszcie swobodnie powygłupiać się, polepić figurki z plasteliny, pooglądać filmy dziecięce czy pokitłosić się na łóżku. Bez wstydu, że to takie dziecinne – a przecież człowiek, nawet taki niezbyt duży, powinien być poważny i nie wyprawiać głupot. To może moja perspektywa – jako najmłodsze dziecko w rodzinie zawsze miałam raczej skłonność do dążenia do dorosłości, zamiast po prostu nacieszyć się byciem dzieckiem i dopiero teraz mogę swobodnie czerpać radość z udziecinnienia się. Ach właśnie… dopóki się nie staniecie jak dzieci… i odkrywam głęboką, ogólnoludzką prawdę w tych tajemniczych słowach. Nie pamiętam, żebym nawet w młodości tak dogłębnie umiała czerpać radość z bycia tu i teraz, z wygłupiania się bez konsekwencji i z prostej radości chwili obecnej. Cóż za paradoks, że udaje mi się to dopiero gdy dobijam do wieku średniego.
I temat pozornie z tym niezwiązany – dopiero teraz też dochodzę do prostej mądrości, polegającej na tym, że przestaję się przejmować tym, co inni ludzie pomyślą. Szkoda mi życia na tracenie czasu i przejmowanie się ludźmi, gdy zamiast zamartwiania się mogę czerpać po prostu radość z chwili obecnej. Dawniej byłam przekonana, że miłość bliźniego jakoś obliguje mnie do tego, żeby o wszystkich zadbać, nikomu nie robić przykrości (tylko jak tu się zawsze zorientować co komu robi przykrość…), być zawsze otwartą na ludzi. Ale nagle przyszło zaskakujące odkrycie: miłość bliźniego – czyli głodnego nakarmić, nagiego przyodziać, jednym słowem potrzebującego wesprzeć – nie oznacza z automatu, że mam tworzyć relacje z wszystkimi ludźmi, bo tak najzwyczajniej się nie da; jesteśmy nieraz zbyt różni. Mogę zatroszczyć się o potrzebujących bez jednoczesnego zapraszania wszystkich naokoło do relacji ze mną. I muszę wówczas zadać sobie szczere pytanie czy warto przejmować się zdaniem ludzi, z którymi nie jestem w relacji. No właśnie, nie warto. Nie mam – i całe szczęście! – żadnej kontroli czy władzy nad tym, co myślą inni, co jest dla nich ważne, jaka jest ich przeszłość i zranienia, które wpływają na ich postrzeganie i ocenę rzeczywistości obecnej. Ważne, żeby umieć być wrażliwym na uczucia innych, ale nie ma sensu się zadręczać tym, jak inni mnie postrzegają, oceniają, czy się obrażają czy nie. Co innego oczywiście, gdy w grę wchodzi osoba, z którą jestem w ważnej dla mnie relacji – tylko, że paradoks polega na tym, że w bliskich relacjach stosunkowo najrzadziej przejmuję się tym, co druga osoba o mnie myśli, bo po prostu takie związki są oparte na wzajemnym zaufaniu i poczuciu wspólnoty, a nie na osądach.
No i wracając do meritum, jakie to zaskakujące, że to właśnie macierzyństwo – nieraz skądinąd będące ogromnym trudem – uczy mnie doceniać chwilę obecną i rezygnować z tego, co nie jest warte mojego zamartwiania się. Paradoksalnie też, im moje dzieci są starsze, tym mniej zamartwiam się o nie – choć ilość rozmaitych zagrożeń przecież wcale nie maleje. Po prostu nie mam już złudzeń co do poziomu mojej kontroli nad rzeczywistością. A skoro muszę pogodzić się z brakiem kontroli… to mogę już tylko odpuścić i cieszyć się chwilą. Albo zwariować.