Macierzyństwo. Interludium szpitalne.

Siedzę na leżance, wpatrując się w oświetlone okna skrzydła szpitalnego naprzeciwko mnie. Jestem znów w szpitalu; dokładnie rok temu moja córeczka walczyła o życie, a teraz choć sytuacja nie jest groźna, ja znów tu jestem, filozofując nad pamięcią ciała; w końcu moje ciało pamięta, przypomina mi w snach i w bólach krzyża, może jej pamięta także i dlatego teraz obie jesteśmy tu znów. Tylko wtedy na noworodkowym OIOM-ie ciągle zagadywały mnie pielęgniarki, były tak ciepłe i serdeczne, chciały mnie wesprzeć, namawiały do pójścia spać; teraz siedzę w kompletnej ciszy, zamknięta w izolatce dopóki nie wpłyną wyniki covidu, lekarze nie przychodzą na obchód, tylko dzwonią zza szklanych drzwi, a na niezbędne badania wchodzą ubrani jak kosmici. Wokół mnie panuje całkowita cisza, przerywana z rzadka przez moją wymęczoną gorączką córeczkę. A więc siedzę i patrzę, w pośpiechu przed wyjazdem do szpitala nie zapakowałam nawet książki. Ale ten przedziwny obraz rozświetlonych okien naprzeciwko, za którymi widać zimne szpitalne sale, a w nich małych pacjentów i ich rodziców, którzy jak ja siedzą najczęściej znękani na leżance, fascynuje mnie. Jest tak straszliwie bezosobowy i jednocześnie skrywający tak bardzo osobiste i nieraz dotkliwe cierpienia ludzi, którzy teraz dla mnie są tylko figurkami za oknami. Jak i ja dla nich. Patrzę też na siebie jakby z dali, wyobcowana z własnego ciała, z własnego życia. Ani mnie ani ich by tu nie było gdyby nie dzieci; gdyby to górne i durne rodzicielstwo , mówiąc Mickiewiczem, mnie do tego nie wezwało, i jak u Mickiewicza, polały się łzy me czyste, rzęsiste… Ale jesteśmy i ja i oni, i w swoim wyobcowaniu tkwimy tu, mierząc nasz los bezmiarem szczęścia i cierpienia. Życie nie zna większego bólu niż ból matki, ból rodzenia, ból oddawania światu, ból choroby a czasem i śmierci własnego dziecka, ale to ten ból jest właśnie mocą, która daje siłę do trwania po nocach, do noszenia na rękach aż do upadłego, do kojenia wszelkich lęków ponad własnymi lękami, do  błagalnej modlitwy, odbijającej się echem od nagich ścian. 

Jestem tu, z całym swoim zmęczeniem i bólem, z całą mocą. Jak nieruchoma figurka za szklaną szybą tkwię, świadoma że życie nie jest już i nigdy nie będzie takie jak wcześniej. Migają mi przed oczami wspomnienia młodej dziewczyny, raczej lękliwej i nieśmiałej, lubiącej zamykać się w swoim pokoju o błękitnych ścianach i pogrążać w swoim wyimaginowanym świecie. Teraz cały mój świat jest tak dotkliwie realny, jak rozpalone czoło mojej córki, które mówi mi, że czas na podanie leków, jej oddech jest spłycony jak to przy gorączce, przykładam jej do czoła termometr, tu w izolatce muszę robić to sama, znów ma 40 stopni, biorę ją na ręce, ale leży na wpół bezwładna, sięgam po strzykawkę z nurofenem, który mi wcześniej przygotowała pielęgniarka, a ona jak zawsze cuci się gdy chcę jej podać lek i namiętnie pluje, a ja próbuję się ratować i palcami wciskam jej do ust odplutą część leku i tak walczymy obydwie, kątem oka widzę, że ktoś w oknie naprzeciwko stoi, może patrzy na mnie, widzi moją beznadziejną walkę z własnym dzieckiem, może czerpie siły ze wspólnej niedoli. To takie dziwne, że ten nieludzki widok ogromnych okien, skrywających intymne losy, nagle dodaje tyle otuchy; jesteśmy w tej niedoli razem, nie jestem wyobcowana w swoim cierpieniu, w mojej zdawałoby się samotnej walce; moje indywidualne macierzyństwo jest tylko uczestnictwem w czymś większym, w losie miliardów kobiet, które od początku świata trzymały w ramionach swoje chore, rozgorączkowane dzieci. Na moment czuję jakbym włączała się w jungowski mit Wielkiej Matki, była częścią większej całości, wypełniając dany mi los treściami przekraczającymi mnie samą. Ale to poczucie rozpłynięcia, zniknięcia w większej całości, choć może dawać chwilę ulgi i wytchnienia od mojego osobistego bólu, jest przecież ślepą uliczką, jest rozmyciem granic mnie jako osoby, bytu, który ma wzrastać i być twórczy. To rozpłynięcie się w archetypie jest raczej jak narkotyk, jak zrzucenie ciężaru dnia, który rozmiękczając ból, odbiera mi siłę i moc. Zamykam oczy, obraz zza okna znika w ciemności pod powiekami, znam odpowiedź. Wspominam chłód tamtej bazyliki, echo butów uderzających o posadzkę, mały boczny ołtarz, w którym całkiem niespodziewanie ujrzałam ją, Pietę. Tak zaskakująco rzeczywistą, jakby w tej właśnie chwili pochylała się nad swoim zmarłym synem. Choć to tylko rzeźba, to właśnie ona jest tym konkretem, tą rzeczywistością, która bardziej dosadnie niż jakiekolwiek archetypy wyraża i moje bolączki. Ona, Matka, tak dziwnie rzeczywista, skupia i ogniskuje w sobie cierpienia wszystkich matek, nie rozmywając ich w bezkształtnej masie, pozwalając iść dalej swoim własnym losem, swoją własną, niepowtarzalną drogą krzyżową. Jest też wezwaniem, by, choćby zmęczenie wibrowało w każdym milimetrze mojej tkanki mięśniowej, wstać i iść dalej; aż do końca. 

3 uwagi do wpisu “Macierzyństwo. Interludium szpitalne.

  1. Małgosiu, czytam ze ściśniętym gardłem. Mocno Was obie przytulam.
    Rzeczywistość szpitalna, zawsze jest trudna, ale w tych szczególnych, pandemicznych okolicznościach, jeszcze bardziej przerażająca, bo straszliwie samotna. Dla pacjentów, rodzin i personelu. Mam nadzieję, że szybko będziecie mogly wrócić do domu. Poki ,co oczywiście życzę zdrowia, sił i wiary, że już jutro będzie lepiej. Sciskam mocno!!!!! Jesteś BAAARDZO DZIELNA!!!😘

    Polubienie

    • Dzięki, Asiu kochana! My szczęśliwie już w domu 🙂
      Samotność szpitalna w tym pandemicznym okresie jest faktycznie bardzo trudna, choć ma też swoje specyficzne plusy – pierwszy raz nie czekaliśmy godzinami na Izbie Przyjęć, tylko weszliśmy od razu, takie były pustki

      Polubienie

  2. Pingback: Interludium. Autorefleksja | TU I TERAZ

Dodaj komentarz